sobota, 30 grudnia 2017

** WESPÓŁ W ZESPÓŁ

piątek, 07 czerwca 2013 14:48


oba, dwa, mój braciszek i ja
i nasze wspólne cudowne dzieciństwo



 

Trochę hultajska z nas była dwójeczka.
Ręka w rękę, gdy trzeba było coś zmalować. Dwie domowe, chodzące niewinności. Co złego to nie my!

A skąd !!!
kwiatek sam spadł z parapetu trzeciego piętra, prosto na tulipany sąsiada, talerzyk, ze ślubnego serwisu, sam się stłukł a sąsiadce język krasnoludki pokazały.

My - nieeee !!!
a skąd ! gdzież tam, takie dwa geniusze !

                               *

Ale od początku.

Był piękny, niedzielny ranek.
Wcześniej nic nie zapowiadało mojego przyjścia na świat, bo jeszcze dobre trzy tygodnie były przede mną. Niestety niedziele to mają do siebie, że przed nimi bywają soboty. A w sobotę moja bojowa Mamusia postanowiła wypastować wszystkie podłogi w domu. Jak postanowiła, tak też uczyniła i dodatkowo jeszcze wyfroterowała te podłogi, jeżdżąc na specjalnych szczotkach.
Niedzielny poranek zaskoczył więc moją Mamusię

Urodziłam się romantycznie,
o poranku, w ostatnim dniu wiosny.
A żeby jeszcze romantyczniej było,
to urodziłam się w czepku.

Moje przyjście na ten świat
powitał tubalny śmiech lekarza.
Cóż – wyglądałam nieco pokracznie. Ważyłam tylko 2.60 ale za to mierzyłam aż 60cm długości. Ale pająk ! dłuuugie nogi, długieee stopy, długie ręce i na dokładkę do tego mała, chuda, odrobina.

Czasy były wtedy ciężkie, wyprawkę dostawało się z pracy, z przydziału. Tatuś przyniósł więc do domu tetrę na pieluchy i żółtą flanelę na kaftaniki. Akurat żółta wtedy była w sprzedaży. Babcia poszyła mi piękne, żółte kaftaniki ale pech chciał, że na świat przyszłam z żółtaczką. No cud moi przynieśli do domu – chudy żółty pająk w żółtym kaftaniku.

Cioteczka, co akurat w odwiedziny do nas przybyła, stwierdziła, że tak brzydkiego dziecka to jak żyje nie widziała.  






Dałam popalić swojej rodzince, oj dałam.

Przez pierwsze miesiące całymi nocami ryczałam tak niemiłosiernie, że trzeba mnie było bez przerwy nosić na rękach. Danusia padała, noszenie padło więc na Antosia. Wtedy mój Tatuś wpadł na genialny pomysł. Wkładał mnie na noc do wózka. Do wózka przywiązał sznurek, drugi koniec sznurka przywiązywał do dużego palca u nogi. Jak rozpoczynałam wycie to Tatuś za pomocą sznurka przyciągał wózek a potem nogą go odpychał i tak do znudzenia, czyli do mojego uciszenia. Sąsiedzi odetchnęli, bo stukot kół, w porównaniu z moimi koncertami, to był mały pikuś.



       

Co roku Rodzice prowadzili mnie do fotografa.
Sadzali na krzesełko i kazali patrzeć, gdzie pofrunął ptaszek. Ptaszka nie widziałam za to ze strachu robiłam koszmarnego zeza ...

Dzieckiem byłam wyjątkowo strachliwym.
Gwizd parowozu sprawiał, że rzucałam się na peron i dostawałam ataku histerii, podobnie było gdy zobaczyłam wąsy mojego Dziadzia, no tragedia !



       

Tak było do czasu, gdy urodził się mój Braciszek
O dziwo zamiast zespołu zazdrości przeżyłam zespół miłości i od razu przyjęłam braciszka. Trzeba go było nawet przed przejawami mojej miłości chronić.

Braciszek był zaprzeczeniem mnie, urodził się grubiutki, okrąglutki i wesolutki. Wynagrodził rodzinie wszystkie nieprzespane noce.



         

Byliśmy zgodnym rodzeństwem
ale wojny na poduszki nie były nam obce. Ba, prowadziliśmy znacznie poważniejsze w konsekwencjach wojenki, krótko mówiąc tłukliśmy się czasem jak jasny gwint.

W dzieciństwie to ja byłam prowodyrem ale zanim się obejrzałam przywództwo objął Braciszek.
I tak zostało aż do lat młodzieńczych.



         

Faaajnie było.

Bawiliśmy się na podwórku w podchody, graliśmy w palanta, w dwa ognie a nawet w cymbergaja. Jak było zimno to w domu, na tapczanie, robiliśmy sobie wigwam ze starego koca i krzeseł. Wokół tapczanu była puszcza i wyły wilki a nasz wigwam niby na drzewie był rozbity. Przynosiliśmy na to drzewo zapasy żywności, znaczy chleba z masłem i z cukrem i tam spożywaliśmy, koniecznie przed obiadem musieliśmy spożyć. Na tapczanowym drzewie planowaliśmy różne wyprawy wojenne a nasi żołnierze to były pionki od chińczyka. Graliśmy też w bierki i w karty. Po kryjomu wyciągaliśmy te dorosłe karty i kanasta, makao, tysiąc, i wojna odchodziły aż miło !

Nigdy nie byłam królewną, jeśli już, to odgrywałam Zorro w kapeluszu i z kapą na plecach. I te nasze szpady z kija do wędki.

Tak całkiem bajkowo to jednak nam nie było.
Oprócz zabaw i lekcji mieliśmy konkretne obowiązki.
Braciszek codziennie latał do sklepu z dzbankiem po mleko, musiał też obierać ziemniaki. Ja latałam do piekarni po chleb, musiałam też zmywać naczynia. Nie tylko zmywarek nie było ale ciepłej wody w kranie też. Mycie skomplikowane było.
Oj nie zapomnę jak braciszek chciał na podwórko to koledzy rządkiem siadali i obierali ziemniaczki aż miło.
Sprzątanie  i podłogi to różnie nam przypadało. W zależności od okoliczności i od tego, co i kiedy które z nas zmalowało.

Kiedyś nabałaganiliśmy niewąsko i za karę mieliśmy umyć podłogę w przedpokoju i w naszym pokoju. Rodzice poszli a my dalej się kłócić kto myje większe. W rezultacie Braciszek zamknął się w pokoju a ja koniecznie chciałam tam wejść. Ja ciągnęłam drzwi, braciszek trzymał, ale jak znienacka puścił to sruuuuuu – poleciałam z drzwiami, drzwi trzasnęły z impetem we framugę i szyba z hukiem wyleciała. Niestety tak nieszczęśliwie , że zahaczyła o moją rękę i wyrwała kawałek ciała . Nooo – to się wystraszyliśmy !!! ręka na moment zrobiła się biała a potem to już fontanna, jak w rzeźni. Szczęściem na parterze lekarz mieszkał. Popędziłam co sił a przestraszony braciszek szorował schody, żeby ślady przestępstwa zmyć.

Oj, – oberwało się nam!
Nie przyznaliśmy się, jak było naprawdę a w zamian za piękną historię, sprzedaną Rodzicom, Braciszek mył za mnie podłogi przez dwa miesiące.
Do dzisiaj mam bliznę na prawej dłoni. Kiedyś miała kształt litery v ale po 20 latach coś zaczęło się dziać, wylądowałam na onkologii z 90 procentowym rokowaniem na złośliwy nowotwór. Dziękować Bogu wynik brzmiał - ciało obce i komórki typu ciała obcego.
Ech – drobinka szkła została, 20 lat siedziała sobie, drażniła i wypuszczała korzonki między palce i ścięgna. Mistrz nad mistrzami mnie operował, w trakcie operacji musiałam ruszać palcami i uratował mi rękę.
Takie to czasem bywają efekty zbyt krewkich wojenek.

Brata mam najlepszego na świecie.
To jest ktoś, do kogo mam absolutne zaufanie
i za kogo dałaby sobie obciąć rękę.

W dorosłym życiu oczywiście żadnych takich tam bitew, ani nawet podjazdowych wojenek, nie prowadzimy. Prowadzimy za to razem firmę.
I wyjątkowo dobrze nam się razem pracuje.






Tu zdjęcie z uroczystości wręczania nagród.
Z dumą oboje pozujemy do fotografii.
Widać po naszych minach, że zgoda buduje.

Wespół, w zespół,
oba, dwa, mój braciszek i ja
Obok nas stoi jeszcze wspólnik
Ale to temat na inne opowiadanie


z przyjemnością polecam - Malina M*

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź     i zagłosuj


1 komentarz:

  1. Witam :-)

    Szukam kontaktu do Malina M autorki wspaniałych materiałów z zakresu remontu pałacu pieszyckiego.
    -------------------------------------------------------------------------------------

    Wychowałem się w Dzierżoniowie. Ruiny pałacu pieszyckiego znam od wczesnego dzieciństwa. Teraz po latach zrobiłem bloga o moim mieście młodości. Dokleiłem do tego materiał o pałacu - bo to unikalna historia w skali światowej. Wczoraj zrodził się pomysł aby zrobić oddzielnego bloga o pałacu pod hasłem przewodnim "wszystko co fajne w jednym miejscu" czyli historia, ruina, remont, to co teraz jest, itp. Jak nic pasuje mi do tego skopiowanie waszego bloga tej części o pałacu. Marzy mi się też pisany / mailowy wywiad z wami - opowieść szersza o tym gigantycznym remoncie i o ludziach (oprócz właścicieli) którzy tego dokonali. Czy dostanę zgodę na skopiowanie obrazków i tekstu - oczywiście z pełnym opisem zasług brata, ojca ? oraz czy możemy zrobić ten wywiad jako oddzielną publikację na powstającym blogu ? Oto link o pałacu na dzirżoniowskim blogu ---- https://moj-dzierzoniow.blogspot.com/p/schloss-peterswaldau-zamek-pieszyce_6.html

    OdpowiedzUsuń