czwartek, 28 grudnia 2017

** JUŻ ZA DZIEŃ 06 maja

poniedziałek, 06 maja 2013 16:27


matura
Eeech – kasztany w tym roku nie zakwitły!
Ale co tam kasztany, skoro wiedza w młodych głowach kwitnie i jutro wyda pierwsze owoce.
Jednym piękne i dorodne, innym takie sobie, zwyczajne,
a jeszcze innym nieco robaczywe.

To zdjęcie zrobił mi Kolega,
właśnie dzień przed naszą maturą.
Kolega spaceruje teraz po niebieskich łąkach a mnie została pamiątka. Lubię to zdjęcie.
Przypomina mi moją klasę, tamten czas kwitnienia kasztanów i przyjaźnie, które zostały na całe życie.





     
Teraz zupełnie inne są matury, inne wyzwania, czego innego oczekuje się od ludzi, wchodzących w życie.

Za moich czasów maturę zdawało się pisemnie i ustnie.
Zdawałam z języka polskiego, matematyki i przedmiotu
do wyboru, czyli, u mnie, fizyki. Uffff – fizyka to był koszmar, coś czego bałam się najbardziej.

Język polski to była przyjemność, wtedy na maturach zwykle był „wolny temat” czyli temat bardzo bezpieczny. Trudno zrobić błąd, chyba, że ortograficzny. Nasza Polonistka uczyła nas wyrażania myśli w sposób barwny ale syntetyczny. Wypracowania wcale nie musiały być tasiemcowe. Promowała te krótkie i celne. Uczyliśmy się robienia konspektu, pisania długiego tekstu a potem obierania tego tekstu ze zbędnych słów, tak, jak obiera się z łusek cebulę. Na maturze trafił mi się temat „Moja wersja sceniczna Wesela” – temat absolutnie bezpieczny, bo skoro moja to NIKT nie może mi zarzucić sposobu widzenia. Hi, hi, postarałam się syntetycznie i tekst pracy maturalnej miał tylko jedną stronę. Najkrótsza, w mojej szkole, matura z języka polskiego. Trochę się obawiałam, czy z syntezą nie przeholowałam ale okazało się, że nie i dostałam stopień, jaki sobie wymarzyłam.

Za to z matematyki, mojej królowej nauk, wręcz przeciwnie, oddałam najwięcej kartek.
Musicie wiedzieć, że u nas dostawało się wtedy dwie oznaczone kartki, po każdą następną trzeba było przemaszerować przez całą salę, do komisji egzaminacyjnej. Jak maszerowałam dwunasty raz to mój ulubiony Matematyk  miał dziwne chochliki w oczach i widziałam, że najwyraźniej chce się roześmiać.
Bo wszystko przez Niego.
To on nas uczył – zapomniałaś wzoru, nie potrafisz prostą drogą, to przez krzaki ale idź, sama wyprowadzaj – nie jest ważne jak, ważne, że dojdziesz do celu.
Dał mi popalić w czasie szkoły, czasem, jak już polazłam przez te krzaki i wyprowadzałam sobie i jeszcze zachwyciłam się, że dobrze – odbieram klasówkę – pała. No cudnie ! a dlaczego pała ?
ano w ferworze walki, zapomniałam jednej, małej uwagi – dziedzina R !!! Dla mnie to była oczywista, oczywistość. Dla Niego oczywiście NIE.
W zbiorze liczb urojonych twój dowód jest psu na budę, oświadczył mi słodko, myśleć trzeba, myśleć !
a jak się nie myśli to dwója.
No to już potem myślałam. Na maturze, na wszelki wypadek, na dwanaście kartek myślałam. Do dzisiaj wdzięczna jestem mojemu Matematykowi za tę klasówkową dwóję no i za te krzaki, oczywiście.
Dzięki temu dostałam się potem na wymarzony kierunek studiów.

Wspaniali byli moi nauczyciele.
I Polonistka, i Matematyk.

Poświęcali nam tyle swojego czasu, zależało im na nas, zależało by jak najwięcej nam przekazać. Nie tylko kółka nam organizowali, spotykali się z nami po lekcjach, całkiem bezinteresownie. Nikt im za to nie płacił.
Polonistka Stefania przynosiła nam do szkoły swoje prywatne płyty Niemena, ona, starsza wówczas Pani, spróbowała między przebojami przemycić „Bema pamięci żałobny rapsod” a my słuchaliśmy z wypiekami. A potem, na lekcjach nikt nie miał z Norwidem kłopotu.
Monologi romantyczne – cudowna płyta, w cudownym wykonaniu Ignacego Gogolewskiego. Ten głos, zwłaszcza w dziewczęcych sercach, wywoływał leciutki dreszcz i nagle sprawą istotną życiowo stawał się dylemat – czy Kordian poczuł coś i wszedł na górę, czy też odwrotnie, wszedł i wtedy poczuł. Czy wyobrażacie sobie teraz młodzież która by sobie taki problem wymyśliła? A my zażarcie kłóciliśmy się po lekcjach całe popołudnie, aż w końcu zapadł zmrok i chłopcy musieli Panią i nas do domu odprowadzić, bo ciemno się zrobiło ….
Eeech … ta nasza młodość.

Bardzo ceniła gdy na klasówkach pisaliśmy o poetach, czy pisarzach, nie objętych programem, nawet ideologicznie niewskazanych.  Czytaliśmy wtedy swoje wypracowania, na głos, Pani dopowiadała i dyskutowaliśmy. Lubiliśmy szczególnie, gdy dyskusja schodziła na wiersze miłosne, dość, jak na owe czasy, śmiałe. Czekaliśmy na te lekcje. I na popołudniową zabawę w teatr. Nie zapomnę jak grałam panią de Calergis  w utworze Norwida.  W pewnym momencie miałam koledze, znaczy Norwidowi, posłać uwodzicielskie spojrzenie, wziąć go namiętnie za rękę a potem pogłaskać po twarzy. Noooo nie powiem, dochodziłam do tego głaskania i - stop!!! nie wychodziło mi za czorta, chociaż kolega Norwid diablo był przystojny. W końcu Pani postanowiła mi pokazać, jak to się robi, ale też trochę była zażenowana i skończyło się ogólnym śmiechem. Cóż, Pani nie miała pojęcia, że w trzeciej ławce siedzi kolega, którego Amor strzałą celnie ugodził i ja w żaden sposób nie mogę głaskać po buzi innego kolegi, choćby i samym Norwidem był. Takie były czasy, dzisiaj to pewnie całkiem dziwne się wydaje.

O fizyce to raczej powinnam zamilczeć.
Uczyliśmy się jej w trójkę, Kolega od zdjęcia, Kolega od Amora i ja. Przez całą szkołę byliśmy nierozłączną trójeczką. Chłopcy wiedzieli, że jestem straszna panikara i ten od Amora, na wszelki wypadek, przesłał mi ściągę. I dobrze zrobił, bo miałam błąd.
Niestety Polonista, z innej klasy, zauważył moje nagłe zainteresowanie. Ja niestety, nie zauważyłam zainteresowania Polonisty a jak już zauważyłam to było za późno. Zmartwiałam. Musiałam mieć strasznie głupią minę, bo nagle usłyszałam jego szept – Anka pisz szybciej bo zaraz koniec!
Skąd on mnie zna do diaska!!! pomyślałam w panice.
Wiem skąd. Na szkolnych występach kabaretu grywałam w „Zielonej Gęsi”. Pół szkoły zaśmiewało się gdy ja, jedna z najwyższych dziewczyn, jako ekscentryczna baronowa Idalia występowałam z równie ekscentrycznym baronem, o wzroście, mniej więcej, do mojego ramienia. A wtedy wysoki wzrost dziewczyny to nie był atut, występowałam w ramach ćwiczenia dystansu do siebie.

Eeeech !!! …
kasztany, matury, koledzy od zdjęć, od Amora …
Dobrze jest mieć takie wspomnienia.
Dobrze jest czasem do nich wracać,
gdy kasztany nie chcą zakwitnąć.


. .z przyjemnością polecam - Malina M*.

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź     i zagłosuj

Z OSTATNIEJ CHWILI:
uczniowie już wchodzą na sale, każdy ma coś na szczęście!
Ja pamiętam, że miałam na maturze nie maskotkę,
tylko figurkę Świętego Antoniego, taką bardzo maleńką,
2 centymetrową. To była figurka mojego Dziadzia. Przeszła z Nim kilka frontów i pierwszej i drugiej wojny.
To właściwie nie była już figurka,
tylko mała bryłka ołowiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz